środa, 14 października 2015

Rozdział 5

  Peter zastukał i po chwili w oknie pojawiła się twarz Vanessy. Sekundę później byliśmy już w środku. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale w pokoju nie było nikogo ani niczego wyjątkowego. Żadnej olśniewającej piękności skąpo ubranej w strój do gimnastyki, czy coś podobnego ( nie żeby takie myśli zdążyły się utworzyć w mojej głowie przez ten krótki moment czekania ). Oprócz Van i Angeli była tu jeszcze jedna dziewczyna, niewątpliwie właścielka cudowego śmiechu. Nie była szczególnie ładna, ale też nie brzydka. Ani chuda, ani gruba. Jej cera nie była taka jak cera Angeli, ale też nie idealnie gładka. Nie miała na sobie krótkiej spódniczki, a pod spodem na pewno nie kryły się kalwinowskie sznureczki czy delikatny materiał wykończony koronką. Dość umięśnione, ale równocześnie okrągłe ciało ubrane miała w grafitową bluzkę na ramiączkach i czarne spodnie z dziurami na kolanach. Włosy o szarawym kolorze ciemny blond układały się w niesymetryczne spiralki, z pewnością naturalne. Jej niewielkie, różowe usta wykrzywione były w nieśmiałym uśmiechu. Oczy skierowała prosto na mnie. Bez wątpienia. 
- A to jest Liam - powiedział nagle Pete. 
 Brzmiało to tak, jakby wszyscy już się zapoznali, ale niczego nie słyszałem. 
- Nora - odpowiedziała aksamitnym głosem dziewczyna. 
 Nora. Tak. Idealne imię. Można je było wyczytać z jej błękitnych oczu. Nie mogła nazywać się inaczej. Nora było rzadko spotykane i tajemnicze. Jak ona. Tak mi się przynajmniej zdawało na pierwszy rzut oka.
- Skąd jesteś, Nora? - zapytał Josh. 
Po raz kolejny rozbrzmiało pytanie. 
- Z Mountland. A wy? - skierowała to pytanie bardziej do mnie niż do wszystkich, przez co trochę się odważyłem. 
- Ja i Peter z Fallingstone, jak Vanessa. A Josh z Wirtlon - odparłem najbardziej luźnym i równocześnie męskim głosem, na jaki było mnie stać. - Pewnie znasz tu wiele osób - zagaiłem. 
- Trochę - przyznała. 
- Szczególnie tych starszych, no nie? - trąciła ją łokciem Van i wszystkie trzy zachichotały równo. 
Nora jednak dziwnie smutno, nie tak jak wcześniej. Posłałem Vanesssie pytające spojrzenie, na co wyjaśniła z przejęciem:
- Nora ma chłopaka w Radzie Uczniowskiej. Zapaśnik z ostatniego roku - prawie zapiszczała. 
Znowu zachichotały. Idiotki. 
Poczułem, jakby ktoś dał mi solidnego kopa w brzuch. Zrobiło mi się dziwnie niedobrze i słabo.
- Tego Waltera? - spytał Peter zupełnie niewzruszony. 
- Nie, nie - zaprzeczyła. - Jego przyjaciela, Adama - przeniosła wzrok na mnie. Wyglądała na lekko zaniepokojoną. - Wszystko w porządku? - spytała. 
Zdziwiłem się, że o to pyta, ale oto uświadomiłem sobie, że stoję z zaciśniętymi do białości pięściami i otwartymi ustami. Mogłem sobie jedynie wyobrazić jak policzki płoną mi na tle pobladłej twarzy. Trzepnąłem głową i rozluźniłem dłonie.
- Tak, jasne. Muszę się przewietrzyć, przepraszam was - i po prostu wyszedłem.
Najzwyczajniej w świecie, jak ostatni kretyn, opuściłem pokój dziewczyny moich marzeń. Nie mogłem się opanować, szedłem i szedłem, nie znając nawet campusu na tyle, żeby wiedzieć dokąd trafię. 
Moje rozgoryczenie zaniosło mnie aż na zachodnie zbocze wzgórza. Już nienawidziłem tego miejsca. To niesprawiedliwe. Wszystko bez sensu. 
O tej porze zaczynało się tu opierać czerwone słońce. Zszedłem kilka metrów w dół, gdzie wypatrzyłem spory płaski głaz wystający z ziemi. Wokół rosła gęsta, mocno zielona trawa sięgająca za kostki i setki małych stokrotek niewinnie wystawiających białe płatki do ostatnich promieni. Usiadłem na kamieniu. Ku mojemu zdumieniu było tu tak stromo, że dało się spuścić w dół nogi tak, żeby wisiały swobodnie bez dotykania gruntu. Patrzyłem na las. Było tu cicho, mimo, że tak blisko znajdował się głośny rój nastolatków. Drzewa szumiały spokojnie, tak, jakby chciały ukołysać mnie do snu. Tę ciszę przerwał znajomy, ciepły głos. 
- Wszystko w porządku? - zapytała ponownie Nora. 
Poczekałem, aż usiądzie obok mnie. Usiadła niespodziewanie blisko. 
- To moje miejsce - powiedziała jakby z wyrzutem, że ośmieliłem się tutaj przyjść. - Przychodzę tu, kiedy jestem smutna. A ty? Dlaczego ty jesteś smutny, Liam?
 Sposób, w jaki wypowiadała moje imię rozgrzewał mnie i sprawiał, że chciałem ją mieć tylko dla siebie. 
- Jesteś na pierwszym roku i przychodziłaś tu już wcześniej? - uniknąłem jej pytania. 
- Kiedy odwiedzałam Adama - wyjaśniła. 
Westchnąłem cicho, ale udawałem obojętność. 
- Dlaczego więc jesteś... - zaczęła. 
- Nie jestem - przerwałem dość niegrzecznie.
 Odsunęła się ode mnie nieznacznie, ale przestałem już czuć jej ciepło. 
- Znasz Adama? - chciała wiedzieć. 
- Nie znam - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. 
I nie chcę znać - dodałem w myślach. 
- Powinniśmy iść na kolację - powiedziała, co brzmiało jak zaproszenie. 
- Tak, chodźmy - przytaknąłem, wstając. 
Podałem jej rękę, aby pomóc jej zejść z kamienia. Wiedziałem, że tego nie potrzebuje, ale chciałem być miły. Pragnąłem też dotknąć chociaż raz jej dłoni, oczywiście. Była delikatna, mała i ciepła. Poczułem wyraźne ukłucie żalu, kiedy mnie puściła szepcząc "dzięki". Wyszliśmy powoli na szczyt, a słońce grzało nam plecy. Miałem wrażenie, jakby Nora była moja, jakbyśmy spędzili razem bardzo długi czas. Moje szczeniackie fantazje nie trwały jednak długo, bo oto w naszym kierunku zmierzał jeden z towarzyszy Waltera Caldermana. Usłyszałem ją, jak klnie pod nosem. To nie wróżyło niczego dobrego. 
- Z kim ty się włóczysz, Nors - warknął, zagarniając ją ramieniem. 
- Daj spokój, Adam, to mój kolega - próbowała wytłumaczyć. 
Gdybym miał dziewczynę, nie chciałbym, żeby była przeze mnie tak przerażona, jak była teraz Nora przez Adama. 
- Trzymaj się od niej z daleko ty cioto - poradził Adam. 
- Raczej nie mam takiego zamiaru - wypłynęło niespodziewanie z moich ust. 
- Co takiego? - prychnął. 
- Nie mam takiego zamiaru - powtórzyłem spokojnie. - Będę spędzał z Norą tyle czasu, ile będziemy chcieli. 
- Wątpię - odparł i zanim zdążyłem się zorientować, co się stanie, uderzył mnie w twarz tak mocno, że zatoczyłem się na trawę. 
Nie mogłem złapać tchu, nie wiem, czy z bólu, czy z zaskoczenia i strachu. W uszach dzwonił mi szyderczy, obrzydliwy śmiech. 
- Co ty zrobiłeś?! - wykrzykęła Nora. 
Wyrwała mu się i klęknęła przy mnie. 
- Przepraszam, Li, przepraszam... - powtarzała zduszonym głosem. 
Nie odpowiedziałem, bo Adam podniósł ją i wziął na ręce, odchodząc daleko ode mnie. Nie protestowała, za bardzo się bała. Wiedziałem, że powinienem biec za nimi, odebrać mu Norę, pokonać go w walce i zdobyć serce jego dziwczyny. Ale taki filmowy scenariusz nie był dla mnie. Rezygnując z pościgu, powoli podniosłem się z trawy i opanowałem zawroty głowy. Słyszałem wiele nasilonych głosów - wszyscy chyba szli teraz na kolację. Ta sytuacja była tak niespodziewana, że wydawała się równocześnie dramatyczna i śmieszna. Koślawo podpełzłem do muru i wyjrzałem. Fala ludzi pchała się w kierunku stołówki. Nie zauważyłem Petera, ani Van, ani Nory, o którą się martwiłem. Poczułem nagle mocny skręt w brzuchu. Obróciłem się i chlusnęła ze mnie solidna salwa wymiotów.


niedziela, 4 października 2015

Rozdział 4

 - Hej - przywitałem się, wpuszczając nowego do środka.
- Cześć - odparł. - Jestem Josh Lancaster.
- Liam Blake - podałem mu dłoń. 
- Peter Paulson - przedstawił się zza moich pleców Pete. 
  Poprowadziliśmy  Josha do sypialni, aby się rozgościł. Sami usiedliśmy na moim łóżku. 
- Jesteś stąd, Josh? - zapytałem. 
- Nie, z Wirtlon. A wy?
- Fallingstone. 
Pomyślałem, że tak pewnie będzie wyglądał najbliższy tydzień. Podawanie rąk, zapamiętywanie twarzy, przedstawianie się, zapamiętywanie imion, zadawanie podstawowych pytań i zapamiętywanie odpowiedzi. Dziwiło mnie jednak, że już kolejna osoba nie jest z okolic Mountlake. 
- Znacie tu kogoś? - spytał.
- Mamy przyjaciółkę. Ma całkiem miłą współlokatorkę, która nie zna kompletnie nikogo. Chyba powinniśmy narazie trzymać się razem. 
- Chętnie - zaśmiał się nasz nowy znajomy. 
 Była siedemnasta. Kilka minut później do naszych drzwi ktoś zapukał. Zanim odpowiedzieliśmy, w środku znalazło się czterech dużych, starszych od nas chłopaków. Musieli być z ostatniego roku. 
- Witajcie w Mountlake Collage - odezwał się jeden. - Jestem Walter Calderman, przewodniczący. Peter Paulson?
Trąciłem go łokciem. 
- To ja - odpowiedział zbyt cienkim głosem.  
Ci na progu wymienili rozbawione spojrzenia, a jeden zachichotał. 
- Trzymaj - podał mu opasłą książkę. - Masz tu plan lekcji, album ze zdjęciami nauczycieli, listę podręczników i tego, co musisz nosić na zajęcia, regulamin campusu, ważne daty i takie tam. Nie zgub. 
Pete odebrał książkę i szybko się wycofał. 
- Liam Blake? 
- Dzięki - powiedziałem, odbierając taki sam tom. 
- Zgaduję, że ty to Josh Lancaster. 
- Mhm - odparł, biorąc ostatni. 
- O dziewiętnastej jest kolacja. O dwuciestej pierwszej powitalna impreza. Do rozpoczęcia roku odbędą się jeszcze dwie. Kolejne będą pewnie dopiero w zimie, więc warto iść - dodał Walter wzdychając. 
Nie wiem, czy używał takiego tonu, żeby pokazać nam, jak mało znaczymy i że i tak jesteśmy mu obojętni, czy naprawdę był już zmęczony łażeniem od pokoju do pokoju i powtarzaniem w kółko tej samej kwestii lękliwym nowicjuszom takim jak my.
- Czujcie się jak u siebie - rzucił jeden z jego towarzyszy i zanim zdążyliśmy jakoś zareagować, wszyscy wyszli. 
- Jest trochę straszny - stwierdził cicho Josh, na co zgodnie pokiwaliśmy głowami.
 Wyszliśmy na zewnątrz. Na skwerku rozmawiali moi rodzice, pan Paulson i - jak zgaduję - państwo Lancaster. Ojciec Josha miał rude włosy i piegowatą skórę, a mama jasną cerę i białe włosy.
- Nie wdałeś się w rodziców - zauważył Peter. 
- To nie są moi rodzice - odpowiedział cicho, a jego twarz jakby zastygła. 
 Popatrzyliśmy po sobie. Zrobiło się niezręcznie. 
- Wybacz, stary - poklepał go po chwili Pete. - Nie wiedziałem. Serio przepraszam.
- W porządku. Przyzwyczaiłem się już. Mogło być gorzej, mogłem być czarny - rzucił, co miało chyba być żartem rozładowującym atmosferę. 
Nie podziałało. Josh wyszedł przed nas, unikając dalszej rozmowy na ten temat. Było mi wstyd za Pete'a, ale wiedziałem, że nie powiedziałby czegoś takiego celowo. Skupiliśmy się na pożegnaniu, bo dopiero teraz pojęliśmy, że zostajemy sami. Teraz, już. Nagle. Sami. Mama nie będzie zbierała brudnych ubrań z mojego pokoju, nie będzie robiła prania ani prasowania, nie będzie przypominała o wynoszeniu śmieci, ani odkurzaniu. Wszystko się zmieni. Cisza, którą tak uwielbiałem w swoim domu i samotność w czterech ścianach mojego pokoju już nie wrócą. Teraz byłem z Peterem i Joshem i mimo, że tak bardzo cieszyłem się z wyjazdu do campusu, chciałem teraz wrócić z rodzicami do Fallingstone. Poczułem, że jednak nie jestem tak dorosły, jak mi się wydawało. Ale było juz za późno. Mama ostatni raz przytuliła mnie, ocierając łzy i szepcząc mi do ucha, że bardzo mnie kocha i mam często dzwonić. Tata zawołał ją z samochodu, bo nie chciał przedłużać tej trudnej chwili w nieskończoność. Popatrzyliśmy sobie tylko w oczy, co wyrażało więcej niż rozmowa. Oboje machali mi, dopóki auto nie zniknęło w dole zbocza. Tuż za nimi wytoczyło się suzuki Paulsonów. 
- Trochę się boję - przyznał Peter, gdy odjechali również państwo Lancaster. 
Udaliśmy się w stronę pawilonów mieszkalnych. Nie było już forda rodziców Vanessy, co znaczyło, że były z Angelą same w pokoju. Podsunąłem, że można iść do nich i zobaczyć jak się mają, a później wspólnie udać się na kolację. Josh i Pete uznali, że to dobry pomysł i już po chwili znaleźlismy się przed pokojem numer 72 sektoru drugiego. Zatrzymaliśmy się pod drzwiami, a moich uszu dobiegł najpiękniejszy i najbardziej miękki śmiech, jaki dotąd słyszałem. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, mój smutek zniknął. Śmiech nie należał raczej do Angeli, a już z pewnością nie doVan. Poczułem coś dziwnego. Ścisnęło mnie w gardle. Trzecia współlokatorka.