poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Rozdział 1

     Był parny, mglisty poranek. Wstałem, co kompletnie do mnie niepodobne, o szóstej. Zamierzaliśmy wyjechać o dziewiątej, żeby na popołudnie być już w Carrighton. Usiadłem na łóżku i rozejrzałem się po swoim pokoju. Spędziłem tu szesnaście lat życia. Zebrało mi się na sentymenty, do których nigdy bym się nie przyznał. Ale co w końcu. Jest koniec sierpnia, a najprędzej będę tu dopiero na Święta Bożego Narodzenia. Popatrzyłem przez okno. Po przeciwnej stronie ulicy stał dom Petera. Zobaczyłem jego mamę w kuchni, ale w sypialni jej syna wciąż było ciemno. Starałem się przypomnieć sobie, ile razy nawoływaliśmy się z Pete'm siedząc każdy na swoim parapecie. Ile nocy spędziliśmy na puszczaniu sygnałów świetlnych latarkami... Peter był dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałem. Oboje nie mogliśmy uwierzyć, że kolejne kilka lat spędzimy w jednym pokoju, z dala od Fallingstone. Nie mogłem się już doczekać. Omiotłem wzrokiem biurko i półkę nad nim. Panował tu porządek, jakiego nie było już od jakiś czternastu lat. Wziąłem do ręki pomalowaną w kolorowe paski przez dziewięcioletnią Vanessę ramkę. Zza szybki przyglądały mi się trzy szczerbate, roześmiane szeroko buzie: ja, Van i Pete z trzeciej klasy. Wsunąłem zdjęcie do walizki. Stało tu od siedmiu lat, od siedmiu lat codziennie na nie patrzyłem. Nie mógłbym zostawić go tutaj, w smutnym, pustym,ogołoconym z moich rzeczy pokoju. Postanowiłem wziąć kąpiel przed wyjazdem, dochodząc do przykrego wniosku, że kolejne komfortowe mycie czeka mnie dopiero w grudniu. Prysznicem obudziłem mamę, która zdążyła już zrobić tonę kanapek. One, razem z zapasami ciastek, owoców, pizzy na zimno i puszek dr.Peppera leżały już na stole. A wszystko w ilościach hurtowych, bo mama myślała nie tylko o mnie, ale także Vanessie i Peterze. Tata nie pozwolił mi znieść bagaży na dół twierdząc, że w mój ostatni dzień bycia dzieciakiem musi mi pomóc. Nie kłóciłem się i postanowiłem odwiedzić jedno z ulubionych miejsc moich przyjaciół. Poszedłem do ogrodu, przelazłem przez płot do zapuszczonej, nieodwiedzanej przez właściciela niewielkiej działki i przez dziurę w ogrodzeniu do torów kolejowych. Pobiegłem wzdłuż nich kilkadziesiąt metrów. Tak jak się spodziewałem, za krzakami, na betonowych blokach siedziała przygarbiona Van. 
 - Hej - przywitałem się, ale w zamian za odpowiedź, dziewczyna rzuciła mi się na szyję.
 Szlochała. 
- Ej, przestań - nakazałem, głaszcząc ją po plecach. - Przecież to twoje marzenie. Jedziemy tam razem. Poznamy super ludzi. Znajdziesz super chłopaka. Już nigdy nie spotkasz Amber Tibethon - Amber Tibethon z  równoległej klasy gnębiła Van przez trzy lata liceum ze względu na jej nadwagę. - Będzie świetnie. Hej, no!
 - Boję się, Liam. Nie chcę znowu spotkać kogoś takiego jak ona. 
 - Nie mogę ci tego obiecać, kochanie. Ale wiesz. Nic się nie zmieni. Będziemy w trójkę cały czas razem. Będziemy przy tobie.
 - Wiem. Dziękuję - oderwała się ode mnie. Uśmiechała się lekko. - Wyjeżdżam o dziewiątej.
- Ja też. A Peter? 
 - Nie mówił. Chodźmy do niego - zaproponowała.
 - Aż dziwne, że nie przyszedł ani tutaj, ani do Ogrodu - tak nazywalismy opuszczoną działkę za moim domem. 
                  Vanessa wzruszyła ramionami. Wstaliśmy i poszliśmy powoli w stronę naszej ulicy, Joey's Avenue. Nie wiemy, kim był Joey i czy w ogóle istniał. Poszukiwań informacji na jego temat zaniechaliśmy w piątej klasie. 
                  Pan Paulson właśnie pakował bagaże Patera do swojego suzuki. 
 - Dzień dobry - przywitaliśmy się. 
 - Cześć - odpowiedział nam mniej wesoło, niż zwykle. Wyglądał na bardzo przygnębionego i nieco przestraszonego. - Jest na górze - wskazał ruchem głowy okno na piętrze. 
                  Skinęliśmy głowami i weszliśmy do środka, mijając po drodzę panią Paulson popłakującą cicho w kuchni. Wyjazd do collage'u faktycznie wiele zmieniał.

              

                    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz